Gdybyśmy wiedzieli, że przez następne dwa dni nie będzie można kupić nic do picia ani jedzenia, pewnie zrobilibyśmy zakupy na stacji w Zahedanie. A tak … Byliśmy skazani na Afgańskie jedzenie i dezynfekowaną jodyną wodę. Na szczęcie podroż i towarzystwo zrekompensowało nam wszelkie trudności…
Kiedy wbiegliśmy na stację, pociąg akurat odjeżdżał. Stare kolonialne wagony stały jeden za drugim czekając, aż dymiąca lokomotywa wprawi je w ruch. Z jednej strony mieliśmy szczęcie, pociąg jeździł tylko raz w tygodniu, z drugiej wysiadając z rikszy nie mieliśmy sekundy aby przygotować się do podroży. To był chyba czwarty tydzień drogi. Przejechaliśmy przez Europę, Turcję i Iran. Przed sobą mieliśmy Pakistan, Indie i stację docelową czyli Nepal. Jak na razie wymęczeni autobusami z dużą ulgą patrzyliśmy na wagony. Solidne, przedwojenne konstrukcje wyglądały jakby przeszły przez niejedną pustynną zawieruchę i niejeden zbrojny konflikt. Mając wolny wybór zapakowaliśmy się do ostatniego wagonu, salonki. Obite blachą, szerokie na 15 cm drzwi zamykała od środka stalowa sztaba. Okna zabezpieczały grube jak palec pręty, Również wzmacniane ściany dawały poczucie pełnego bezpieczeństwa. Podróżujący nim kiedyś Angielscy kolonizatorzy mogli ze spokojem patrzyć na kotłujące się za oknem kłęby dymu. Tylko uzbrojona w dynamit armia mudżahedinów byłaby w stanie dostać się do środka. Ale te czasy minęły… teraz zniszczone wagony niczym ostatni widzowie świadczyli o dawnej świetności brytyjskiego imperium.
Niestety wygodna podróż trwała krótko, na granicy z Pakistanem wygoniono nas z salonki a na jej miejsce podstawiono normalne wagony. Też stare, też angielskie ale osobowe zwyklaki i do tego wypełnione po brzegi ludźmi. Bez picia i jedzenia, na środku pustyni nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy się władować do jednego z przedziałów. I kiedy tak szliśmy wzdłuż wagonów ktoś nas zawołał.
– Hellołłł! Mister, Helloołłł, tutaj! – wychylony z wagonu Pakistańczyk machał w naszą stronę
– kto to jest – zapytałem Piotra
– nie mam pojęcia
– to co robimy
– nie wiem ale chyba warto zobaczyć.
Wagon, do którego wołał nas nieznajomy był pusty, no prawie pusty… całą podłogę wypełniały kartony z ceramiką. Równo poustawiane płytki i kafelki zajmowały każdy centymetr powierzchni. Jedyną opcją poruszania się wewnątrz było chodzenie po tych kartonach. A że towar był cenny, trzem pakistańskim handlarzom zależało aby łaziło po nich jak najmniej ludzi. I właśnie dlatego zawołali nas do siebie.
– Mister, special place for you – powiedział jeden wpychając nas do środka – please come!
Weszliśmy do wagonu a w tym czasie jego kompan zablokował drzwi wpychającym się za nami pasażerom.
– nie, nie! Ten wagon jest zajęty. Tylko dla białych – mówiąc to pokazywał nas i nasze bagaże – nie ma miejsca, tylko biali!
Nie wiem jaka magia, kryje się w słowie „biali”. Być może to jeszcze pozostałość po czasach kolonialnych ale fakt faktem, że nikt poza nami nie odważył się wsiąść do wagonu. Tym oto sposobem my i trójka handlarzy mieliśmy go tylko dla siebie. Oczywiście dla siebie i setek kilogramów leżących na podłodze ceramicznych płytek.
Zaczęła się magiczna podróż przez Pakistan. Pociąg wlókł się w żółwim tempie a za oknami przesuwały góry Afganistanu. Pokonanie 600 km z granicy do Quetty zajęło dwa dni i jedną noc. Ale za to jaką! Kiedy zapadł zmierzch, siedzący naprzeciwko nas Pakistańczyk sięgnął do kieszeni i wyjął przypominającą tabliczkę czekolady kostkę. Rozgrzał jej koniuszek a potem pokruszył i zmieszał z tytoniem. Drugi z nich wziął troszkę większy kawałek i wsunął pod język. Chwilę później przedział wypełnił niezwykły śpiew. Pociąg toczył się przed siebie, za oknami w świetle gwiazd majaczyły odlegle góry. Stojące w przedziale powietrze rozbijał kręcący się leniwie wiatrak. Mdła żarówka z trudem rozświetlała wypełnione dymem wnętrze. Czas płynął, pociąg jechał mężczyzna śpiewał a my jak zahipnotyzowani łapaliśmy wspomnienia tej niezwykłej nocy.