Aconcagua 6962.mnpm

Data podróży: 02.2006

Podobno znalezienie podkowy muła na drodze do Plaza de Mulas przynosi szczęście. Czy można się dziwić, że w poszukiwaniu szczęścia tłumy wspinaczy pokonują drogę z wbitymi w ziemię nosami? My nie byliśmy lepsi. W trasie do naszej bazy zaglądaliśmy pod co drugi leżący przed nami kamień.

O Aconcagua można mówić dobrze i źle. Dobrze, bo to najwyższa góra ameryki południowej. Źle, bo najbardziej oblegana i skomercjalizowana. Jedno jest pewne, to miejsce, które warto odwiedzić. Góra, na którą warto wejść choćby po to by zobaczyć najpiękniejszy na świecie zachód słońca. Oczywiście mówię tu o sobie i swoich doznaniach. Ocena każdego zachodu słońca jest równie subiektywna jak ocena piękna przyrody albo linii samochodu.

Tak czy inaczej, zarówno brak śniegu na szczycie, który uniemożliwił mi zjazd (deskę dźwigałem przez pół świata by zjechać z najwyższego punktu na półkuli południowej),  jak i dziki tłum w base campie u podnóża góry… Nic nie było w stanie odebrać radości z chwili kiedy na wysokości sześciu tysięcy metrów zobaczyłem chowające się za linią gór słońce. Wielka pomarańcza zalała niebo czerwienią. Rozlała się niczym farba barwiąc napotkane na drodze szczyty. W jednej chwili biel ustąpiła miejsca kolorom. Czarnobiały świat, który do tej pory błyszczał zimnem lodu nagle ożył. Ciepłe promienie zaczęły baraszkować po stokach a tysiące odcieni pomarańczy pomalowało surowe zbocza. Tylko zmęczone dniem szczyty kładły się powoli do snu. Czy w tak niezwykłych okolicznościach przyrody istnieje opcja nie zrobienia zdjęcia?

Nie, nie ma takiej możliwości! Nie tylko my z  Marcinem wpadliśmy na ten pomysł. Razem z nami za fotograficzny warsztat wzięły się wszystkie, nocujące w obozie “Berlin” osoby. Kilkanaście wymierzonych w ognistą kulę obiektywów zaczęło strzelać migawkami. Ponieważ nie była to jeszcze epoka selfie, co chwile ktoś prosił kogoś o zrobienie zdjęcia. Nas też to nie ominęło. Marcin mi, ja Marcinowi. Marcin znowu mi a potem dla odmiany znowu jemu ja. Słoneczna tarcza z iście anielską cierpliwością pozowała nam do kolejnych ujęć.

A potem wszystko się skończyło…

Nadeszła ciemność a z nią wieczorny chłód. Nagle wszyscy zniknęli w swoich namiotach a scena, która jeszcze przed chwilą tętniła życiem została pusta. Zimne kamienie zapadły w sen czekając aż rano zobaczą kolejny akt tego niezwykłego spektaklu. Na błękicie nieba pojawi jasna pomarańcza budząc wszystkich do życia.

My w jej promieniach zdobyliśmy szczyt. Dzięki niemy zostaliśmy kolejnymi bohaterami góry ciesząc się jak dzieci z naszego małego sukcesu. Ten dzień należał do nas. A główny aktor? Słońce? Zabrałem je do domu razem z zardzewiałą podkową argentyńskiego muła.

Może Cię także zainteresować

pozostale

Lista…

pozostale

Porozmawiajmy.com