Pomimo szalejącego od kilku dni wiatru udało nam się w końcu trafić na spokojniejsze okno i ruszyć do ataku na wierzchołek. Pogoda pozwoliła mi wtargać deskę aż pod grań szczytową, ale tam wiejący coraz mocniej wiatr nie pozwolił nieść jej dalej. Kiedy Pani natura mówi pass nikt i nic na to się nie poradzi. Na szczyt musiałem wejść bez deski. Ale co tam, widoki piękne, samopoczucie jeszcze lepsze, czego chcieć więcej. Przecież byliśmy, cali i zdrowi. Czy może być coś ważniejszego?
Tak! Bezpieczny powrót do bazy. Tym razem miałem do przejścia tylko kawałek, 50 metrów niżej czekała na mnie deska. Wystarczyło zapiąć wiązania i jak to mówią, hyc, hyc, hyc i jesteśmy na dole. Co prawda zjazd po zmrożonej tafli śniegu nie należał do najprzyjemniejszych, nie mniej było to na pewno niezwykłe doznanie. W końcu miałem przed sobą panoramę Alaski! I do tego widzianą z wysokości ponad 6000 metrów! Aż po horyzont roztaczał się widok ukrytych pod płaszczem chmur szczytów. Gdzieniegdzie przedzierały się ponad i wystawały niczym kroczące w stronę słońca olbrzymy. A ja, uważając na każdy skręt, zsuwałem się w dół tak jakbym chciał uciec przed ich karcącym wzrokiem. Zjeżdżałem w stronę obozu, miejsca gdzie bezpieczna przystań namiotu dawała schronienie i możliwość krótkiego odpoczynku.
Dlaczego krótkiego? Już następnego dnia mieliśmy zwinąć nasz dobytek i ruszyć do Base Camp’u. Miejsca z którego mały samolocik miał nas zabrać prosto do leżącego u stóp gór miasteczka. Pozostawało tylko tam dotrzeć. Stając z deską w ręku spojrzałem na zapakowane sprzętem sanki.
– Tomek – zapytałem stojącego obok mnie partnera w wyprawie – masz jakiś pomysł jak z tym zjechać?
– Nie mam.
– Niezła odpowiedź
– Słuchaj, chciałeś ją wnosić to ją teraz znoś. Załaduj na sanki i tyle.
I tyle. Też mi propozycja, zjazd z góry jak by nie było powinien być zjazdem a nie znoszeniem. Tylko jak to zrobić? Droga pod Denali, najwyższy szczyt Ameryki Płn. prowadzi przez lodowiec. Najlepszą opcją na jego pokonanie jest podróż z sankami. Wystarczy spakować na nie cały sprzęt, założyć uprząż i przypiąć je do siebie. Potem pozostaje mozolna droga w górę. Z nogami w rakietach śnieżnych, krok po kroku, metr po metrze wspinasz się w stronę majaczącego gdzieś daleko szczytu.
Droga w dół wcale nie jest prostsza. Jedynym wyjściem pozostaje trzymanie zjeżdżających przed tobą sanek. Ważące ładnych naście kilogramów, zsuwają się ciągnąc Cię za sobą. Odskakują na muldzie a jeśli nie będziesz ostrożny wywracają przy każdym, nawet niewielkim zakręcie. I teraz wyobraźcie sobie zjazd z czymś takim z przodu. A jednak! Jak to się mówi, nie ma rzeczy niemożliwych. Przypiąłem deskę i ruszyłem w dół. Już po kilku minutach okazało się że jedyną opcją na zachowanie jakiejkolwiek stabilności jest prędkość. Im szybciej zjeżdżałem tym sanki pewniej trzymały kierunek. Wiązało się to z pewnym problemem.
Wjedźcie na jakiś zamuldzony, czerwony stok. Przymocujcie sobie na dwumetrowych linkach kilkunastokilogramowe sanki i spróbujcie z nimi zjechać. Zobaczycie jak trudno jest utrzymać równowagę, kiedy coś cały czas ciągnie was w dół. Próbujesz zakręcić, przeskoczyć na drugą krawędź a tu proszę, kiedy deska wykonuje zwrot, twoje przypięte do sanek ramiona lecą już kilka metrów niżej. Chwila nieuwagi i leżymy. Jedynym wyjściem było ostre zakrawędziowanie deski powodujące zwolnienie sanek, wybicie i zanim sanki znów się rozpędziły rozpoczęcie zjazdu w przeciwległym kierunku. Niezła ekwilibrystyka ale po kilkunastu minutach udało mi się dojść do niezłej wprawy. Do dziś nie wiem dlaczego Tomek nie chciał mi zrobić zdjęcia, które uwieczniłoby te jakże widowiskowe wygibasy. Może przeczuwał co mnie czeka za chwilę?
No właśnie, kiedy dotarliśmy do lodowca postanowiłem zmienić technikę na szybszą. Płaski, szeroki, równo nachylony stok dawał całkiem niezłe pole do popisu. Przykucnąłem z boku sanek i złapałem za ich dłuższą krawędź. Złożony ze mnie i sanek bolid, wyglądający niczym pokraczny katamaran, ruszył w dół a ja zacząłem krzyczeć. Przysięgam nigdy w życiu nie pędziłem tak na desce. Na równo nachylonej powierzchni dwupłozowy potwór nabrał jakieś kosmicznej prędkości. Trzymając kurczowo krawędź słyszałem tylko stukot rozjeżdżanych grud śniegu i świst powietrza.
Nie wiem ile trwała podroż, kiedy odważyłem się na chwilę odwrócić głowę miejsce startu już dawno zniknęło z pola widzenia. A ja… pędziłem, pędziłem nie mając pojęcia jak się zatrzymać. W końcu podjąłem decyzję i zacząłem powoli zakręcać. Po wykonaniu łuku o promieniu co najmniej stu metrów sanki, deska i ja stanęliśmy w miejscu. Nie wiem jak długo leżałam na śniegu ale wiem, że nogi drżały mi jeszcze przez następne dwie godziny. Reszta drogi na dół? Nie pamiętam, zleciała mi na powolnym dochodzeniu do siebie.