Zatoka Pucka

Data podróży: 09.2003

Jachu, znaczy kapitan… Jak to sam powiedział, urodził się do wydawania rozkazów a nie ich wykonywania. Może to delikatnie mówiąc „lekki” przerost ego ale z drugiej strony poświęcił morzu całe życie i nie da się ukryć, że z niezłym efektem.

Był taki czas, że dość często pływaliśmy z owym Jachem i drużyną HaKaŻetu na tzw. rejsy. Dlaczego „tak zwane”? Pewnie dlatego, że suto okrapiane alkoholem wyprawy często kończyły się brakiem pamięci wśród niektórych załogantów. A jak tu mówić o rejsie, kiedy się go nie pamięta? Z drugiej strony przecież marynarze nigdy nie wylewali za kołnierz. Tym samym Kierska brać miała dość dobre alibi dla swoich wypraw i co roku z uporem maniaka pakowała żeglarskie worki.

 

 

Tak czy inaczej, pomimo alkoholowych incydentów, na pokładzie, pod silną ręką naszego młodego kapitana stawaliśmy się jednym, zdyscyplinowanym, twardym niczym skała organizmem. A jak! Wystarczyło troszkę wiatru by wszyscy wychylali się ze swoich koi i przecierając zmęczone oczy wołali mocnym głosem: Na morze! A co jeśli wiało troszkę mocniej niż zwykle? Wtedy spotykały nas przygody, których nie powstydziłby się sam Jack Sparrow.

Tym razem płynęliśmy na wiekowych Opalach. Nasz, pomimo swoich lat był solidną łajbą, która przetrzymała niejeden sztorm i niejednego kapitana. Pamiętnego dnia los postawił na jej drodze Jacha i nas… Wracaliśmy z Pucka w stronę Gdyni. Załoga pozbierała się już po długiej nocy i ochrypniętymi od śpiewania szant głosami pytała Kapitana czy na pewno wie co robi. Pytanie było o tyle dobre, że drewniany kadłub trzeszczał niczym spróchniała szafa.

 

 

Płynęliśmy ostro na wiatr. Normalnie przy tak silnym wietrze refuje się żagle albo przynajmniej dość mocno je luzuje. Ale nie, nie Jachu. Dla jego morskiego nosa był to tylko lekki zefirek i nie widział potrzeby zmiany kursu ani ustawienia żagli. Co z tego, że mieliśmy przechył ponad 45stpni. Co z tego, że relingi taplały się wodzie, żagle uginały pod ciężarem wiatru a dziób niczym piłka wyskakiwał na falach. Załoga z zapałem wykonywała polecenia i bez mrugnięcia okiem ciągnęła za liny. A ja? W tych jakże pięknych okolicznościach przyrody poleciałem na dziób by zrobić, chyba najładniejsze morskie zdjęcie w moim albumie. Zresztą sami możecie jej ocenić.

 

Z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że był to niezwykły rejs i największy przechył w jakim płynąłem na tak dużej łajbie. Gdyby nie brawura Kapitana pewnie nigdy by w takim nie popłynął…

Może Cię także zainteresować

pozostale

Lista…

pozostale

Porozmawiajmy.com