Wszystko zaczęło się dość niewinnie. Razem z Anią Czerwińską i Jurkiem Natkańskim dotarliśmy do obozu III. Byliśmy tu z Jurkiem kilka dni wcześniej rozbijając namiot i zostawiając depozyt na dalsze wejście. Prognoza zapowiadała trzydniowe okno a my dokładnie tyle czasu potrzebowaliśmy aby spokojne wejść na szczyt. Ale jak to w górach, prognozy mają to do siebie że lubią się zmieniać. Z trzech dni zrobiły się dwa a my musieliśmy podjąć decyzję czy atakujemy.
Aby było ciekawiej nasz namiot kompletnie zasypało a skorupa stopionego śniegu porozdzierała go przywierając do tropiku. W trakcie odkopywania zastaliśmy nasz mały domek w strzępach. Po szybkiej decyzji ruszyliśmy w nocy na szczyt a ja już po godzinie wiedziałem jak duże będzie to wyzwanie. Ania i Jurek, którzy nie zrobili wcześniej wystarczającej aklimatyzacji, szybko zaproponowali postój. Mieliśmy poczekali aż troszkę się ociepli. W efekcie zatrzymaliśmy się na 2h. w pobliskim namiocie. Czas płynął a ja czułem, że za chwilę będzie za późno. W końcu postanowiłem iść sam i podłączyć pod zespół, który wyszedł kilka godzin wcześniej. I tak ruszyłem przed siebie.
Pogoda nie dotrzymała słowa, z dwóch dni zrobiło się 1,5 i kiedy dotarłem na przełęcz niebo zasnuwały gęste chmury. Zespół zniknął mi z oczu na grani szczytowej a ja tkwiłem na przełęczy zastanawiając się co dalej. Wiedziałem, że jest już zbyt późno by iść dalej. Nawet gdybym ruszył i dotarł na szczyt (droga to ok 1,5h wspinaczki granią na wysokości 8tyś metrów) musiałbym wracać sam. W tych warunkach byłoby to szaleństwo.
Wiecie jakie to uczucie, gdy dotarliście tak daleko i musicie zawrócić? Kiedy macie przed sobą cel, prawie na wyciągnięcie ręki. Kiedy wystarczy odrobina wysiłku a wy musicie powiedzieć pass. Jak dobrze, że wtedy tak właśnie powiedziałem…
W obozie czekała na mnie Ania. Jurek zszedł niżej a ona postanowiła zostać. Nie czuła się najlepiej, dalsza droga byłaby zbyt ryzykowna. No i stało się, nadciągnęło załamanie pogody a my zostaliśmy sami. Zupełnie sami… Zespół szczytowy wrócił po kilku godzinach i widząc co się dzieje od razu ruszył na dół. My powinniśmy zrobić to samo. Niestety, Ania musiała odpocząć. Cóż było robić, musieliśmy przygotować się na przetrwanie zawieruchy w podartym namiocie.
Tkwiliśmy tam trzy dni. Ponad siedem tysięcy metrów wysokości, tony świeżego śniegu i przewracający Cię na boki wiatr. Co dwie godziny musiałem wychodzić na zewnątrz aby uratować resztki naszego schronienia przed kompletnym podarciem Zapakowany w puchowy kombinezon walczyłem z żywiołem modląc się aby udało nam się wrócić na dół. Czas płynął a my czekaliśmy na poprawę pogody.
Na szczęście miałem doborowe towarzystwo. Ania Czerwińska (wtedy lat 60) to ikona polskiego himalaizmu. Nie ma chyba gór w których by się ni wspinała. Nie ma osób, których by nie znała. Siedząc w śpiworze i topiąc śnieg na kubek gorącej herbaty słuchałem niezwykłych historii. O polskich wyprawach, o walce z przeciwnościami losu i budżetem, kombinowaniu aby zarobić na wyprawę, starym sprzęcie, górach i ludziach. Przede wszystkim o nich. Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, Krzyś Wielicki nazwiska znane książek teraz ożyły w jej opowieściach. W podartym namiocie, w sercu Karakorum siedziałem grzejąc ręce kubkiem. Wiatr wył, śnieg szarpał resztkami tropiku a ja słuchałem. Jak urzeczony wpatrywałem się w drobną postać Ani, która odkrywała przede mną niezwykłe karty górskich historii. Gdyby nie zdrowy rozsądek siedziałbym tam tak i słuchał przez kolejne dni. Tylko, że każda następna doba, groziła zostaniem w namiocie już na zawsze.
Po podjęciu męskiej decyzji spakowaliśmy resztki prowiantu i ruszyliśmy w drogę. Nie wiem ile razy szukaliśmy zagubionych w śnieżycy traserów, ile razy poleciałem w dół na podciętej śnieżnej półce, jak często zapadałem się w zaspach i wygrzebywałem torując czekanem drogę. Do tego musiałem pilnować Ani, która wciąż nie czuła się najlepiej. Droga powrotna była prawdziwym koszmarem. Na szczęście, każdy koszmar ma swój finisz. Nasz nastąpił kiedy dotarliśmy do obozowej messy.
Myślicie, że tak się to wszystko skończyło? Nic z tego. Jak tylko klapnąłem na krześle Jurek powiedział mi, że jutro nadchodzi okno pogodowe. Według prognozy to ostatnia szansa wejścia na szczyt w tym sezonie. Co było robić, zwlokłem się z krzesła i poszedłem spać. Następnego dnia ruszyliśmy z Jurkiem na górę a dzień później stanęliśmy na szczycie.
Broad Peak 8051 mnpm – nigdy nie zapomnę jak siedząc na grani wpatrywałem się w wyrastający przed oczyma wierzchołek pobliskiego K2. Nigdy nie zapomnę podartego namiotu i górskiej zawieruchy. Nigdy nie zapomnę Ani i jej niezwykłych opowieści…