Honduras

Data podróży: 06.2009

Wpadliśmy na genialny pomysł. Wyjechać rano z jednej wyspy aby wieczorem położyć się spać na kolejnej. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że jedna leżała na Karaibach a duga na Pacyfiku. Dzieliło je tylko 500 km drogi przez Honduras.

Z samego rana zapakowaliśmy się na prom z Roatanu w stronę La Ceiby, gdzie na portowym parkingu od tygodnia czekał na nas Queścik.

– myślisz, że to dobry pomysł? 500 kilometrów to szmat drogi może zatrzymajmy się gdzieś na noc.

– no mało to nie jest, ale co nam szkodzi spróbować – odpowiedziałem – jeśli nie damy rady prześpimy się po drodze. Z drugiej strony nocleg nad Pacyfikiem… brzmi nieźle

– oj tak rybka na kolację!

–  jeśli pojedziemy spokojnie to powinniśmy się uwinąć w jakieś 10 godzin. Nawet biorąc pod uwagę tutejsze drogi.

No właśnie drogi w Hondurasie. Można by o nich napisać książkę. Z tego co wyczytałem w przewodniku pomagał je budować dobry wujek Sam i trzeba przyznać, że widać na nich jego rękę. Szerokie, zbudowane zgodnie z wszystkimi arkanami sztuki, łagodnie wspinają się na górskie przełęcze. Niestety Amerykanie budowali je dawno, dawno temu. Teraz jadąc równiutką drogą co kilkadziesiąt metrów napotykasz dziurę taką jak na załączonym obrazku.

Dziury kształty mają różne, bywają kuliste, w kształcie grzyba i cygara. Czasem samotnie tkwią na środku drogi a czasami w małych lub dużych stadkach tworzą z jezdni prawdziwy tor przeszkód. Najgorsze jest jednak coś innego. Głębokość. Wyobraźcie sobie dziurę głęboką na 20 ? 30 cm! Wjechanie w nią równa się utracie połowy zawieszenia. Wystarczy chwila nieuwagi, mała przyjaciółka za zakrętem i hyc, szlifujemy felgą po asfalcie zostawiając za sobą resztki opony. Nic dziwnego, że jadąc przez Honduras co chwilę widać na poboczu powykręcane resztki czarnej gumy.

No dobrze ale wróćmy na drogę. Minuta za minutą, godzina za godzą czas płynął powoli a my pokonywaliśmy kolejne kilometry. Wszystko wskazywało, że na kolację Kasia zje swoją ukochaną rybkę a la Veracruz. Niestety. Kłopoty zaczęły się za Tage coś tam, coś tam (czy ktoś mi może powiedzieć kto im wymyśla te nazwy ???). Nad stolicą Hondurasu złapał nas deszcz. Ale Jaki! Niebo odkręciło chyba wszystkie kurki puszczając z nich tysiące litrów wody. W oka mgnieniu cała droga zniknęła pod wodą. Co gorsza razem z drogą zniknęły dziury. Zostały po nich tylko rwące potoki. Olbrzymie strumienie wody spływające z górskich zboczy. Pędzące w poprzek drogi utrudniały a czasami wręcz uniemożliwiły dalszą drogę. Zalewani kolejnymi falami deszczu tkwiliśmy w samym środku łańcuszka samochodów. Każdy z nich wykonywał dziwne kombinacje, zwalniając, hamując, próbując skręcać przed kolejną dziurą. Gdyby auta piły alkohol to właśnie tak wyglądały by po piątkowej imprezie.

– Olaf zatrzymajmy się, to nie ma sensu. Rozwalimy samochód.

– gdzie?

– co gdzie?

– gdzie się mam zatrzymać?

– no nie wiem, na najbliższym poboczu.

– tu nie ma pobocza! Jesteśmy na górskiej drodze w samym środku…!

– nie krzycz na mnie!

– to nie gadaj głupot!

– to……….

No i zaczęło się, ulewa, góry, dziury w drodze i awantura na najbliższe trzydzieści minut. Taka delikatna wymiana zdań. Przez następne dwie godziny toczyliśmy się w milczeniu wlepiając oczy w przednią szybę. Zapomniałem dodać, że kompletnie zaparowaną. W tej temperaturze i wilgotności, powietrze przypominało konsystencją parę wodną. Ponieważ byliśmy w górach użycie klimatyzacji i jeszcze większe obciążenie silnika nie wchodziło w grę, więc wycieraliśmy szybę, włączyliśmy maksymalny nawiew… zero efektu. Kiedy z przeciwka nadjeżdżał samochód widzieliśmy białą plamę i światło reflektorów błyszczące w kałużach. Myślę, że była to najgorsza droga w moim życiu.

W środku nocy dojechaliśmy na wybrzeże. Minęliśmy kilka wiosek i ruszyliśmy w stronę mostu prowadzącego na wyspę. Tu czekała kolejna niespodzianka, most był tylko na naszej mapie.

– przepraszam, jak możemy dostać się na wyspę – zapytała Kasia.

– promem – odpowiedział siedzący na ulicy chłopak.

– a prom, o której.

– pierwszy o 7.00 rano.

– no to utknęliśmy, masz jakiś pomysł?

– nie mam jestem padnięty. Wszystko mi jedno.

– przepraszam ? chłopak wtrącił się do rozmowy ? możemy was przywieźć na wyspę teraz ? jedźcie za mną

Pełni nadziei wjechaliśmy na betonowe nadbrzeże gdzie na samym końcu pomostu stała łódź. Mniejsza od naszego samochodu!

– oni chyba żartują – złapałem się za głowę.

– a co z samochodem – zapytała Kasia.

– aaa samochód… zostawcie tutaj.

– na środku pomostu???

– tak, nic mu się tu nie stanie.

 

 

Jakoś nas nie przekonał i po kolejnych 40 minutach jazdy zaparkowaliśmy na dzikiej plaży nad brzegiem oceanu. Pięć minut później z Questa rozchodziło się ciche chrapanie zmęczonego kierowcy.

 

link:Dzienniki Podróży 2009

 

 

Może Cię także zainteresować

pozostale

Lista…

pozostale

Porozmawiajmy.com