CHO OYU 8201.mnpm

Data podróży: 06.2004

A gdyby tak wejść na ośmiotysięcznik i zjechać na snowboardzie? Być pierwszym Polakiem, który zrobił coś takiego. Tak… takie myślenie dość mocno łechcze ego. Podnosi ciśnienie i sprawia, że przed oczami pojawiają się obrazy nie pozwalające skupić na niczym innym. Nie dają spać, nie dają spokojnego oddechu. Przykuwają uwagę a co najważniejsze napędzają. Wystarczy, że uwierzysz w sukces i wszystko staje się jakby prostsze. Bardziej oczywiste. Problemy spadają do rangi problemików, a każdy kto mówi i uważa inaczej, najnormalniej w świecie nie zna się na rzeczy…

 

Olaf Jarzemski zjazd na snowbardzie

 

I tu pojawia się pytanie. Czy dobrze to czy źle. Czy entuzjazm, euforia często przysłaniająca zdrowy rozsądek jest dobrym doradcą. A może lepiej powiedzieć, poczekajmy, zastanówmy się, oceńmy ryzyko. Przygotujmy dokładnie a jeśli nie będziemy pewni przełóżmy to na później…

 

W roku 2004 niczego nie chciałem przekładać, odkładać do szuflady. Przecież świat należał do mnie. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Dotknąć nieznanego, złapać w garść, wyszarpnąć losowi to co przecież i tak mi się należało. Nie oglądając się za siebie ruszyłem w drogę. Razem z PKA (polski klub alpejski) w sześcioosobowym zespole wyjechałem na szóstą, najwyższą górę świata. 2,5 miesiąca podroży, 8201 metrów w górę, kilogramy sprzętu i deski do wtargania. A po 1,5 miesiąca… choroba i dwie serie antybiotyków. Całkowity brak siły, rezygnacja i prośba o pomoc. Kogo? Każdy prosi kogoś innego. Ma swój własny punkt oparcia, jedni w wierze, inni w ludziach, jeszcze inni w samym sobie.

 

 

Pamiętam jak pozbawiony sił, powłócząc nogami wywlokłem się z namiotu i doszedłem do skały na skraju Base Camp’u. Potrzebowałem kilku chwil aby móc się na nią wdrapać. Pamiętam, że po kilkunastu dniach choroby, chwilach energii gdy na tabletkach wniosłem sprzęt na 6500 i całkowitym odwodnieniu organizmu byłem niczym cień. Snułem się między namiotem a messą, potykałem na najmniejszym kamieniu, pół dnia leżałem w letargu a drugie pół zwijałem w śpiworze. Żaden z obozowych lekarzy nie mógł mi pomóc. Byłem u kilku, diagnoza ta sama. Infekcja, trzeba brać antybiotyki. Tylko, że wziąłem już dwie pełne serię i jak tylko je odstawiałem choroba wracała. Nikt i nic nie było już w stanie mi pomóc.

 

Siedząc na tej cholernej skale, patrząc na baśniowy krajobraz Himalajów patrzyłem jak moje marzenia uciekają a ja pozbawiony złudzeń zapadam się w rezygnacji.

 

I wtedy poprosiłem, popatrzyłem w niebo i poprosiłem o pomoc. Powiedziałem sam przed sobą całą prawdę, zrobiłem rachunek sumienia. Obiecałem sobie, że po powrocie do Polski coś zrobię. Tak po prostu sam od siebie. Siedziałem tak mrużąc oczy od piekącego słońca a wokół panowała cisza, niczym nie zmącony górski spokój. W końcu zsunąłem się ze skały i krok za krokiem ruszyłem do obozu. W połowie drogi spotkałem człowieka, samotnego himalaistę, który wracał z góry. Widząc w jakim jestem stanie zapytał co się stało. Powiedział, że muszę iść do jego obozu, kawałek dalej. Mają lekarza wyprawowego, który niejedną osobę wyciągnął z tarapatów. Tak zrobiłem. Poszedłem a lekarz po krótkim badaniu wydał diagnozę. Zakażenie pierwotniakami przez brudną wodę albo jedzenie. Dał kilka tabletek, kazał wracać do namiotu i odpoczywać.

 

 

Po trzech dniach bylem jak nowy. Osłabiony ale pełny energii ruszyłem do góry. Kilka dni później stałem z deską na szczycie i podziwiałem niezwykły świat, w którym przyszło nam żyć. Czy warto wierzyć? Niech każdy sam przed sobą odpowie na to pytanie…

 

Może Cię także zainteresować

pozostale

Lista…

pozostale

Porozmawiajmy.com